GPS i PGR, czyli gdzie ja kurde jestem?!

Nigdy nie przypuszczałbym, że mogę zgubić się z nawigacją, która do mnie non stop mówi. A jednak. Wiara czyni cuda. A wiara w możliwość zgubienia się i przeżycia niezapomnianych chwil kiedyś musiała do mnie przyjść.

Stało się tak w Barlinku podczas Archidiecezjalnych Dni Młodych. Na drugi dzień imprezy zostałem wysłany jako fotograf, na warsztaty. Cel banalnie prosty: “zrób reportaż, kilka zdjęć i wracaj”. Wyjechałem po za miasto. O ile pierwsze miejsca były proste do zlokalizowania o tyle te już końcowe stały się dla mnie wielkim znakiem zapytania.

Jeździłem wówczas Mitsubishi, takim granatowym. Piękne autko, w końcu moje pierwsze. Maciek Patulski pojechał w zupełnie inne miejsca. On jeździł “lodówką”. Pracował w Iglotexie, zatem do Goleniowa przyjechał jeżdżącą lodówką. Z lodami. Genialna sprawa.

Zboczyłem z trasy. Chociaż przez pierwszych kilka set metrów jeszcze o tym nie wiedziałem. Wjechałem w jakieś pegieery. I wtedy mnie olśniło – to nie ta droga. Spojrzałem na GPSa. Zgubiłem się, wylądowałem w jakimś polu. Kompletnie nie wiedziałem co to za miejsce. Zawracamy. Przynajmniej taki miałem plan.

Opis miejsca: Typowy PGR. Z mapy zniknęło to pewnie kilkanaście lat temu … jeżeli w ogóle było. Wjazd przez jakąś bramę, na środku ogromny plac a wokół niego budynki. I wszystko pod znakiem zapytania: “gdzie ja kurwa jestem?”

No i tutaj zaczęła się przygoda o której mi się nigdy nie śniło. Zgasł samochód. Padł. Chyba na amen. Przynajmniej wtedy tak myślałem, bo gdy przekręcam kluczyk – nic. Cisza. Próbuję dalej – nic. “No kurde jego mać” – wtedy oczywiście pomyślałem troszkę inaczej. Zapaliłby człowiek a w paczce prawie pustki. Zostałem całkowicie sam. Z trzema papierosami. Dzwonie do Arka, mechanika. Cisza, nie odbiera. Czułem się trochę jak w jakimś horrorze. Nawet dzieciaki, które tam biegały i które nagle zjawiły się przy moim aucie, wyglądały jakby człowieka (spoza ich terenu zamieszkania) widziały pierwszy raz od kilku lat.

Spaliłem papierosa, popchałem auto aby nie przeszkadzało i nie stało na środku drogi. Dzieci mi pomogły. Tak po prostu. Dzwonię po Maćka, bo jedynie w nim pozostała nadzieja. – “wyślij mi screena z mapy gdzie jesteś abym mógł szybciej po ciebie przyjechać” – wysłałem. Długo nie musiałem czekać na odpowiedź co do mojej lokalizacji – “kurwa, gdzie Ty jesteś?!” – “w polu” – “chyba w dupie”. Kompletnie nie wiedział jak ma do mnie trafić. Co prawda musiałem na niego czekać jednakże w miłym towarzystwie w którym zostałem przepytany o cały mój życiorys – “Jak się pan nazywa? Ile ma pan lat? Czy masz dziewczynę bo koleżanka się pyta”. Nudno nie było.

Przyjechał, nie lodówką a osobówką. Bo z kolegą, elektrykiem. Maskę się otworzyło i spojrzało – “sprawdzimy przed hotele”. Czyli pozostało nam pchanie i trwanie w nadziei, że odpali. Niestety za pierwszym razem się nie udało. Może dlatego, że to ja siedziałem za kółkiem i miałem go odpalić a za bardzo tego nie potrafiłem. Nie chciałem drugi raz ryzykować bo przed nami robiło się pod górkę. Zamieniliśmy się, z elektrykiem. Odpalił. Uratowany.

Wróciliśmy do hotelu. Tam sprawdziliśmy już dokładniej co się stało. Naturalnie, zadzwoniłem jeszcze do swojego mechanika, który podpowiedział mi w czym tkwi haczyk. Jeden klem nie dociskał. Na akumulatorze.