Poranek radiowca, czyli “Dzień Dobry w Twoim Radiu”

Uwielbiam budzić się wolno. Czyli z łóżka podnieść się dopiero wtedy gdy naprawdę tego potrzebuję. A później do niego wracać. W tle włączyć ulubiony serial lub film. Do pracy zabrać się dopiero … po kilku godzinach. 

Ale nie zawsze tak mogę. Nieraz moja pobudka wiązała się z ogromnym życiowym zamieszaniem i tysiącem myśli “co kurwa teraz mam zrobić”, tym samym zaczynam działać w biegu i robić tysiąc rzeczy na raz. Szybka kawa, śniadanie i do pracy. Przyznam szczerze, że z takim scenariuszem musiałem zmierzyć się na początku przygody z radiem. Miałem możliwość współprowadzić poranek na antenie Twojego Radia. Co za tym idzie, budzik nad uchem tarabanił mi od godziny 4.00. I tak co piętnaście minut. W końcu o 6.00 musiałem powiedzieć “dzień dobry!”. Wraz z Markiem Ostrachem byłem odpowiedzialny za dobrą pobudkę i podróż do pracy czy do szkoły sporej ilości osób.

Przygotowania na taki program rozpoczynałem dzień wcześniej. Poszukiwałem ciekawych tematów, które moglibyśmy powiedzieć na antenie. Myśleliśmy o temacie dnia (ten punkt często jednak podejmowaliśmy zaraz po zejściu z anteny, w przeddzień następnej zabawy). Niekiedy spisanie pomysłów i ciekawych tematów zajmowało niewiele. Były jednak takie dni, gdzie mózg odmawiał posłuszeństwa a w internetach nic nie było. Zatem, cały dzień był przeznaczony na poszukiwanie “czegoś, co się nada”.

W radiu byliśmy od 5.30. Na przywitanie, czyli na nasze “dzień dobry” była fajka. Po niej, czekały nas schody aby wejść do odpowiedniego pomieszczenia, czyli tam gdzie mieście się główne serce radia. Trzydzieści minut to idealny czas aby się przygotować – zrobić kawę, zgrać przygotowany wcześniej konspekt, sprawdzić pogodę oraz sprawdzić jakim utworem rozpoczniemy godzinę szóstą. W końcu, to również może się nam przydać. Nawet, gdy na wejście masz zaplanowane jedynie dziesięć sekund. “Poniedziałek nie musi być taki straszny jak go malują, tym bardziej, że budzą Was Marek Ostrach i Przemysław Kaweński. A na dobre ‘dzień dobry’, specjalnie dla was, The Weeknd!”. Tak mniej więcej brzmiały nasze wejścia. Mniej więcej, bo codziennie było coś innego. Codziennie coś świeżego … Tak, z jajem. Ale podobnie do ostatniego. W końcu, jak można inaczej się witać jak nie słowami “dzień dobry”?

Wejścia na antenę mieliśmy co dwie piosenki. Wydaje się, że to mnóstwo czasu, w końcu to jakieś 6-7 minut. Ale to tylko się tak wydaje. W tym czasie, musieliśmy sprawdzić, czy nasza playlista się zgadza. Czy aby nic nam nie uciekło a wiadomości, bądź dane punkty (których codziennie słuchasz w radiu) są ustawione w odpowiednich godzinach. W między czasie, szykujesz kolejne wejście antenowe. Jakąś śmieszną historyjkę, ciekawostkę lub … składasz jubilatom życzenia. Zatem, te 6/7 minut staje się chwilą, która gdzieś momentalnie ucieka.

Przez kilka pierwszych dni, można było nas usłyszeć od 6.00 do 11.00. Później to się jednak zmieniło i poranek w Twoim Radiu trwał do 10.00. Tak jak już wspomniałem, najcięższe był te pierwsze dni. Mieszkałem wówczas w Szczecinie, zatem pobudka planowana była zdecydowanie wcześniej aby na spokojnie o 5.00 wyjechać. W końcu trzydzieści minut zajmowała jazda samochodem. Wracając zatem do pierwszych zdań, budzik zaczynał tarabanić od 3:30. Dla mnie – luz. Dla mojego współlokatora – zdecydowanie mniejszy luz. Tym bardziej, gdy kładł się dopiero o 1:00 w nocy, ponieważ wtedy wracał z pracy. Nie pytaj, w jakim strachu żyłem, aby go nie obudzić a tym samym, wstać i się nie spóźnić na poranek do pracy. Gdy przeniosłem się do Stargardu, miałem zdecydowanie więcej swobody. Oczywiście, co do budzików. Ale to już wiesz. A jak jeszcze nie, to szybko tłumaczę. Potrawię nastawić (dosłownie) dziesięć alarmów, które tarabanić będą po sobie w odstępstwie dwóch, trzech minut. Żaden mnie nie obudzi. Mimo tego, że telefon mam na wyciągnięcie ręki …

Śniadań w domu nie jadałem. Znaczy się jadałem, gdy miałem wolne bądź prowadziłem program o zdecydowanie późniejszych godzinach. Mówiąc jednak o “poranku w radiu”, śniadania konsumowałem w pracy. Moja pierwsza kawa w ciągu dnia, również była wypijana w pracy.

Pracując w chojna24.pl, codziennie przychodziłem do biura na 8:30. Tu, ze śniadaniem było również. Nieraz wstawałem w okolicach godziny 6, tym samym mogłem pozwolić sobie na spokojne śniadanie w domu. Inaczej sprawa miała się, gdy budziłem się o 8.00. Miałem 30 minut na ogarnięcie się, kupienie śniadania i dojechanie do pracy. Wówczas tam wypijałem swoją pierwszą kawę. Nieraz nawet dopiero o 11:00. Taki zarobiony jestem.

Zostając jeszcze na trochę w Chojnie. Pewnego dnia skończył się nam cukier. Przez pół roku, żadnemu z nas nie chciało się iść do sklepu aby go kupić. A jak byliśmy … to zapominaliśmy. I w ten oto sposób nauczyłem się pić kawę bez cukru.

W radiu praktykowałem to samo. Gdy Marek pytał mnie, czy zrobić mi kawę i ile posłodzić, opowiadałem mu tę historię. Tym samym, oznajmiłem, że jestem naprawdę mało wymagający.

Wracając do radia. W końcu, przygotowywanie swojej gadki i pilnowanie ludzi aby nie spóźnili się do pracy, to nie wszystko. Bardzo ważnym elementem jest przetrwanie z muzyką, której po tygodniu masz dość. Ty, jako słuchacz, masz bardzo łatwo. Gdy coś Ci się nie podoba, po prostu to przełączasz. My musieliśmy tego słuchać. A jak sam dobrze wiesz, nikt z nas nie słucha wszystkiego. A jak słucha, to po tygodniu … może nawet i po dwóch tygodniach, mu się to nudzi. Pierdolca człowiek dostaje, gdy słyszy codziennie ten sam kawałek. Może nie ze wszystkimi utworami tak było … ale było. Z pewnością Ty na moim miejscu zmieniłbyś daną piosenkę na inną. Chciałbym Cię uspokoić – całość jest odgórnie ułożona. Każda stacja radiowa (chyba każda, a jak nie każda to zdecydowana większość) ma swojego szefa muzycznego, który odpowiedzialny jest za układanie playlisty na każdy dzień. Zatem, przychodziliśmy prawie na gotowe. I przyznam szczerze, że zajebiste jest uczucie gdy widzę “co będzie następne” i mogę to powiedzieć.

Praca z końcem naszego programu się nie kończyła. Oczywiście, przygotowanie się na kolejny dzień, to kwestia indywidualna, ponieważ pracowaliśmy osobno. Marek u siebie a ja u siebie. Łączył nas komunikator. Jednak “po zejściu z anteny”, szliśmy wykonywać swoje zadania. Albo szło się na nagrania do wolnego studia albo wychodziło się na miasto i “zbierało dźwięki”. Czyli robiłem tzw. sondy uliczne, pytając ludzi o różne rzeczy. Wówczas, takie rozmowy były świetnym uzupełnieniem danego pasma antenowego. Można było to wykorzystać podczas porannego programu bądź podrzucić komuś innemu, na inny program. Dopiero po zrealizowaniu wszystkich zadań, można było wrócić do domu. Tam, czekało na mnie łóżko i godzinna drzemka. Nieraz nawet i dwugodzinna. Później obiad i przygotowania do kolejnego programu … bądź obróbka zdjęć i pisanie bloga. Cokolwiek by to nie było, cały dzień był zajęty.

Każdy dzień charakteryzował się tym, że miał swój “temat”. Dzisiaj mówiliśmy np. o skarpetkach a jutro będziemy mówić o tym czy ludzie wolą hulajnogę czy rower. Taki motym przewodni naszego programu, który pozwalał nam utrzymywać kontakt ze słuchaczami oraz z społecznością w mediach społecznościowych. Niekiedy, dokładało się wcześniej wspomnianą sondę.

Chyba ostatnim ważnym punktem były konkursy. Mieliśmy głównie do rozdania bilety do kina. Co do zabawy – ograniczała nas tylko kreatywność. A to raz trzeba było zgadnąć, pod którym numerem kryje się zespół Linkin Park. A to trzeba było odgadnąć, z jakiej bajki pochodzą dane dźwięki … Dzięki temu, mogłem zrobić coś, co mnie strasznie jara w pracy prezentera radiowego. Mianowicie, wydrzeć się do mikrofonu. Zacząć klaskać i gratulować wygranej. Zatem, co się robiło gdy się nie miało na to siły. Nie było czegoś takiego, jak brak “energii”. Wpieprzało się cukier, wypijało litry kawy i działało. Trzeba było wszystko zrobić, aby nie spierdolić Tobie poranka. Udawało się, bo podczas koncertu życzeń, który na początku prowadziłem również z Markiem, otrzymaliśmy telefon – Panowie, ja gejem nie jestem, ale mega Was kocham! Co do koncertu życzeń … jeszcze o tym napiszę.