Chałturzenie na fortepianie przez dobre trzy godziny to spore wyzwanie. Przynajmniej dla kogoś, kto odszedł od muzyki. Może nie na dobre aczkolwiek na tyle aby pozapominać wiele przydatnych utworów.
Otrzymałem zapytanie, czy nie chciałbym zagrać podczas dnia kobiet w Restauracji Piastowska. Takie granie, jak to mówią – do kotleta. Wszystko byłoby naprawdę w porządku, gdyby te informacje przekazali mi przynajmniej ten tydzień przed imprezą. Wówczas miałbym sporo czasu aby cokolwiek przećwiczyć. Czymś nowym zadowolić słuchaczy.
Miałem jedynie 24 godziny. Oczywiście, odejmij teraz czas w pracy i sen. W końcu nawet te trzy godzinki snu się człowiekowi przydają.
Wróciłem do domu. Późno, bo jakoś ok 23:00. Szybkie ogarnięcie się i … gramy. Na szczęście mieszkanie w domku jednorodzinnym ma swoje plusy: sąsiedzi mnie nie słyszą i cisza nocna trwa w najlepsze. Skończyłem jakoś o 4:00. Położyłem się spać po to aby zaraz wstać. W końcu człowiek musiał iść do pracy. Nie obeszło się bez kawy: mocny zastrzyk kofeiny przed koncertem. Martwiłem się czy podołam wyzwaniu, ponieważ wiedziałem, że wiele mi brakuje.
Na sali byłem jakoś przed godziną 16:00. Wówczas byłem optymistą. W końcu, nie miałem czego się obawiać – byłem chyba mega niewyspana dlatego byłem optymistą, w końcu wyluzowałem. Tłumaczyłem sobie, że i tak będą wszyscy bardziej zajęci sobą niż słuchaniem tego, co gram. Tym razem się nie myliłem … no prawie. Ale pozytywne opinie w moja stronę szły. Dziękuję bardzo.
Teraz sekret grania czegoś czego się nie umie: co prawda, znałem kilka utworów, które z chęcią przełożyłem na parapet ale prawdę powiedziawszy – przez znacznie dłuższy czas moja gra opierała się na tych samych akordach. Wystarczyły małe zmiany i improwizacja poprzedniej improwizacji. Między jedną a drugą wepchałem jakiegoś hita i tak się grało!