Moje pierwsze spotkanie z Szymonem polegało na tym, że on był na scenie a ja w pokoju przed telewizorem. Kabarety interesowały mnie od dawna, od kiedy tylko pamiętam. Niestety moja pamięć nie jest zbyt trwała i długa.
Kabaret Limo od zawsze był dla mnie “inny”. Sam nie wiem co przez to rozumieć dlatego też, nie będę się za bardzo w tym rozwijać. Oczywiście nie zrozum mnie źle, bo ta inność może być czymś pozytywnym. Czymś co ciebie wyróżnia z tego cholernego tłumu ludzi, którzy chcą udawać kogoś innego.
Szymona poznałem dopiero w Myśliborzu podczas festiwalu SMAK. Nie spodziewałem się, że od razu usłyszałem “tak, nie ma problemu”. Od pierwszego zdania relacje odbywały się jakbyśmy się już znali. Nie było udawania, nie było mówienia “uważaj z kim rozmawiasz”.
Swego czasu, gdy pracowałem w portalu chojna24.pl miałem przyjemność rozmawiania z gwiazdami muzyki disco polo. Przy niektórych słowo “gwiazda” powinno być brane w cudzysłowie. Zadałem proste pytanie: Radek, czemu przerzuciłeś się z muzyki rockowej na muzykę disco polo? Odpowiedź była taka: to nie jest muzyka disco polo. Jest to muzyka zespołu weekend. To ludzie wmówili sobie, że jest to disco polo.
Szedł w zaparte. Był zaparzony tylko i wyłącznie w swoje zdanie i swoje przekonanie. Udawał kogoś zdecydowanie lepszego. Z kolei, spotkałem się z Marcinem Millerem, osobą która na scenie króluje zdecydowanie dłużej. Nawet słowo “króluje” jest użyte nie bez powodu. Spotkanie z nim było jak spotkanie z dobrym kolegą, który doradzi i pomoże w stworzeniu materiału. Który otwarcie mówi o swojej muzyce. O muzyce disco polo.
Szymon, mimo zapierdolu na scenie i zza kulisami, był otwarty na naszą współpracę. Śmiało chyba mogę powiedzieć, że przez to się w nim zakochałem.
Życie w kabarecie
Rozpoczniemy od szybkiego strzału z którym jesteś związany i bardzo dużo osób Cię kojarzy. Jak wyglądała praca w kabarecie? Dojazdy do różnych miejscowości, zmęczenie, praca na wysokich obrotach … z pewnością od czasu do czasu złe dni.
Jasne, sporo było szarości i codzienności w naszym jeżdżeniu. Ale skoro przygoda z Kabaretem Limo trwała jakieś 15 lat, to nie mogło być inaczej.
W największym skrócie wyglądało to tak, że Abelard pisał teksty, nad którymi potem wspólnie pracowaliśmy. Skreślanie, dopisywanie, wreszcie próbowanie i premiera. A jeśli premiera była udana, to potem mogliśmy jeździć po kraju, spędzać dużo czasu w busie (niefajne), jeść pyszne hotelowe śniadania (fajne), przebywać dużo ze sobą i znajomymi z branży (fajne), za to rzadko przebywać z rodziną (niefajne).
Niemniej w ciągu ostatnich 2-3 lat zauważyliśmy pewną stagnację emocjonalną. Wiele szczytów zostało zdobytych, mnóstwo sal koncertowych sprzedanych – i można było ciągnąć ten wózek jeszcze wiele lat. Ale właściwie… po co? Chyba za bardzo ceniliśmy nasz kabaret, żeby stał się zwykłym korpo, do którego przychodzi się odbić kartę. Trzeba było iść dalej.
Zejście ze sceny? Jeszcze nie teraz
Mimo zakończenia działalności kabaretu Limo ze sceny nie zszedłeś. Zmieniłeś jedynie drogę. Teraz piszesz między innymi spektakle czy też jesteś konferansjerem. Jednak zanim przejdziemy do tego drugiego, opowiedz jak wygląda pisanie spektakli na przykładzie “Stara baba”, czyli tragedii antycznej. Gdzie rodzą się pomysły, czy długo na nie czekasz? Jeżeli chodzi o aktorów to jak wyglądają castingi?
Rzeczywiście, pisanie dla teatru stało się w ciągu 5 lat od zakończenia Limo moją ulubioną działalnością artystyczną. Szczęśliwym trafem moje teksty spotykają się z zainteresowaniem reżyserów, co często przekłada się na otrzymywanie zamówień. Czyli dowiaduję się, że potrzebujemy zrobić musical/bajkę dla dzieci/komedię obyczajową/dramat o losie zwierząt na 2/10/50 aktorów (serio) – i trzeba coś wymyślić.
Kiedyś, w zamierzchłej młodości, byłem przekonany, że pomysły biorą się znikąd. Trzeba mieć szczęście i przylecą.
I może czasami rzeczywiście tak się dzieje. Ale kiedy chce się traktować pisanie jako swój zawód, nie można liczyć na zawodną muzę. Trzeba swoje nad kartką wysiedzieć, iść do lasu na spacer (to mój ulubiony sposób), oglądać filmy, czytać książki – i gdzieś jakiś pomysł się znajdzie.
Zamówienie na „Starą babę. Tragedię antyczną” otrzymałem od Magdy, aktorki, reżyserki i prywatnie mojej żony. Prowadzi ona warsztaty teatralne dla dorosłych amatorów. Poprosiła mnie więc o tekst śmieszny, wzruszający, mądry, który w obsadzie miałby miejsce dla wielu kobiet w wieku od 20 do 70 lat. Napisałem więc komedię o starzeniu się, przemijaniu i samotności. Serdecznie zapraszam do Gdyni na pokazy „Starej baby”!
Porozmawiajmy o sztuce To tylko sex – maczałeś w tym palce. Jak do tego doszło? Jak wyglądała praca? Czy miałeś opory aby zgodzić się na współpracę? Co było najtrudniejszym zadaniem podczas pracy przy tekście?
„To tylko sex” miało być kobiecą odpowiedzią na „Sex guru” – hit Broadway’u, który w naszej rodzimej wersji był grany przez Tomasza Kota. Reżyserem spektaklu został Giovanny Castellanos, Kolumbijczyk mieszkający od wielu lat w Polsce. Znamy się i lubimy z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, w którym odbyły się 3 premiery moich sztuk.
Giovanny poprosił mnie, abym przyjrzał się tekstowi i poszukał słabszych momentów, a następnie zastąpił je choć trochę lepszymi. Znalazłem i, na miarę własnych możliwości, poprawiłem. Ale wtedy utwór trafił do Olgi Bołądź, która miała wcielić się w postać seks ekspertki, a Olga namówiła nas do głębszych zmian.
Spędziliśmy sporo czasu na wspólnych próbach, na dyskusjach i poszukiwaniach. Oboje świetnie czują teatr, doskonale analizują tekst. Siedziałem i starałem się chłonąć jak najwięcej – raz, aby wprowadzić możliwie najlepsze zmiany, dwa, aby korzystać z tych prób w dalszej przygodzie z pisaniem.
Tak więc – nie, nie wahałem się, i byłbym głupi, gdybym nie skorzystał z takiej okazji.
Od dziecka marzyłeś aby być na scenie? Co cię w niej „kręci”?
Ha, trudna sprawa. Obawiam się, że – mówiąc językiem terapeutów – pracą na scenie rekompensuję sobie jakieś braki. Ale umówmy się: otrzymywanie braw jest miłe. Wzbudzanie śmiechu jest wręcz przemiłe. Świadomość, że coś się wymyśliło, napisało, STWORZYŁO – mało co tak dodaje skrzydeł. A coś trzeba w życiu robić… Lepiej więc wybrać pracę, której efekty często pobudzają ośrodek nagrody.
Ale oczywiście powyższe przemyślenia pochodzą z dorosłego życia. A musiało mi się zacząć dość wcześnie, bo już w wieku 11 lat zadebiutowałem w szkolnym teatrzyku i od tamtej pory właściwie ciągle kręcę się wokół sceny. Czyli to już przeszło ćwierć wieku…
Konferansjer – trochę jak biustonosz. Niby nie potrzebny bo bez niego damy sobie radę jednak podtrzymuje to co potrzeba. Czujesz się jak ten biustonosz?
Bardzo zacne porównanie. Lecz mimo wszystko użyłbym innego: kiedy pod choinką czeka na ciebie pudełko z prezentem, najważniejsze jest jego wnętrze. Ale! Opakowanie też jest ważne. Też robi klimat! Możemy więc opakować pierścionek w torebkę foliową czy podać go saute, ale możemy też zrobić wokół niego oprawę, która podkreśli wyjątkowość chwili.
Chciałbym być więc takim konferansjerem, który opakowuje wydarzenia artystyczne w fajną, lekką atmosferę.
Nigdy wcześniej nie prowadziłem imprezy, gdzie przez 9 godzin byłem albo na scenie, albo tuż przy.
W październiku odbył się festiwal SMAK w Myśliborzu który prowadziłeś? Jak wyglądała praca zza kulisami? Był czas na zwykłego papierosa czy nie za bardzo?
To był już czterdziesty SMAK. A skoro okrągła rocznica, to i świętowanie było huczne. Nigdy wcześniej nie prowadziłem imprezy, gdzie przez 9 godzin byłem albo na scenie, albo tuż przy (nie licząc kilkudziesięciominutowej przerwy na kolację). Nie zliczę, ile razy tamtego dnia wchodziłem na scenę, czy to na jedno zdanie, czy na 10 minut.
Najważniejsze, że wszystko się udało. Poznałem Myślibórz 3 lata temu i mam nadzieję kontynuować przyjaźń z tym przesympatycznym miasteczkiem. Był jeden minus: treścią każdego festiwalu jest życie bankietowe. Na ostatnim SMAK-u odpadłem jako jedna z pierwszych osób podczas finałowej imprezy. Wstyd, poruta i obietnica rewanżu w roku 2020!
Pamiętasz jakieś swoje wpadki zza kulisowe? Zdaję sobie sprawę, że jednak za bardzo nie lubimy o nich mówić.
Kurczę, zawsze byliśmy kabaretem, który jakoś nie umiał kolekcjonować scenicznych anegdot. Nie zdarzyły nam się takie petardy jak kabaretowi DKD, który występował kiedyś na imprezie firmowej. Między skeczami wszedł im na scenę jeden z pracowników, który oznajmił, że na sąsiedniej sali zmarł kolega z firmy. Poprosił wszystkich o uczczenie pamięci kolegi minutą ciszy, podziękował i zakrzyknął dziarsko: „ale życie toczy się dalej, wracamy do kabaretu!”.
Nam również wbiegł mężczyzna na scenę pomiędzy skeczami – na szczęście tylko po to, żeby zaprosić widzów kabaretu na rozpoczynający się właśnie konkurs gry w ringo.
Pamiętam też występ na urodzinach syna jednego z najbogatszych Polaków… Przejazd z Trójmiasta do Zakopanego i z powrotem, podczas którego minęło 70 minut między wjazdem i wyjazdem ze stolicy Podhala… oraz wielką burzę na występie plenerowym we Władysławowie, która spowodowała wyłączenie prądu i ucieczkę ludzi do stojących obok toy-toyów. Szczęśliwym trafem scena była zadaszona, więc zostaliśmy na miejscu i mogliśmy obserwować cuda: po kilkanaście osób w jednej toalecie. Bowiem Polak, proszę państwa, potrafi.
To chyba będzie jedno z najbardziej przewidywalnych pytań. Jakie plany na ten nowy rok?
Rok 2020 nie będzie się raczej różnił od poprzednich – z jednym małym wyjątkiem. Otóż będę pisał i improwizował, ale także przygotowuję autorski recital komediowy. A może kabaretowy? Jeszcze się waham nad najlepszym epitetem. W każdym bądź razie zaśpiewam kilkanaście piosenek powstałych w ciągu ostatnich lat, przy akompaniamencie świetnego pianisty Janka Freichera. Nie, żebym miał się za wybitnego wokalistę (dlatego nazwałem ten recital „Z dala od tonacji”), ale brakuje mi na naszym rynku tekstów, które są zabawne, ale jednocześnie trochę liryczne. Które nie są wygłupem czy parodią disco-polo (tak jak było przy Mariushu, moim poprzednim solowym projekcie), ale dobrze napisanymi utworami ze sporym przymrużeniem oka. O, chyba wiem: chodzi o recital kabaretowy, ale w szlachetnym znaczeniu tego słowa. Premiera 29 lutego w sopockim Teatrze Boto.