O zeszłorocznej akcji Jurka Owsiaka nie będę pisać zbyt dużo. Może z tego względu, że mało pamiętam. I w zasadzie mógłbym to podzielić na dwa odrębne tematy (nagrania dla TVNu i prowadzenie licytacji) ale ogarnę to wszystko w jednym.
Wstałem, zjadłem śniadanie. Ogarnąłem się, ubrałem, zęby umyłem i wsiadłem w auto. Przed imprezą ustaliliśmy w redakcji kto z kim i skąd relacjonuje “Orkiestrę”. W moim przypadku padło na Dymasa (Mateusz Dominiak). Trzeba było po niego pojechać, na jego wioskę. Wjechałem na podwórko, zapaliliśmy, wystartowaliśmy.
Ogólnie, wiedzieliśmy, że musimy zrobić to lepiej niż planowaliśmy. Przynajmniej tak mi się zdawało. Jakiś czas przed finałem, zostaliśmy poinformowani, żeby relacjonować wszystkie wydarzenia na “niebieskiego ptaszka” (czyt. twitter). Nagrywanie na ten portal społecznościowy wiąże się niestety z ograniczeniami … czasowymi. Miałem chyba 1 minutę, aby cokolwiek przekazać. Później odpowiednie hasztagi #WOŚPwTVN24
Mateusz jest osobą palącą. Ha! Zapalić jednego papierosa na pół dnia … co to jest. Palić co przystanek? To już jest wyzwanie. A prawdę powiedziawszy pit stopów trochę było. Przykład? Proszę bardzo: Nawodna – podjechaliśmy pod salę gimnastyczną, wyszliśmy z auta więc trzeba było zapalić. Rozpakowaliśmy sprzęt i trzeba było zapalić. Poszliśmy nagrywać. Wyszliśmy – papieros. Rak to już chyba dawno został przeżarty.
Kolejnym przystankiem były Morsy. Jelenin. Przyjechaliśmy na miejsce. Tłumów zbytnio jeszcze nie było. Panowie rąbali przerębel w kształcie serca. Skończyli, przybyło więcej ludzi. Przygotowania. Nura do wody. Ja powiedziałem, że na pewno z nimi nie wejdę. Ale trzeba było przeprowadzić z nimi rozmowę zatem musiałem do nich podejść. Bieganie z mokrymi skarpetkami i butami to ostatnia rzecz o której wówczas myślałem. Mateusz pochwalił się bystrością i z kamerą stanął na pomoście. Ja stopy przestałem czuć po kilku minutach.
Wyjeżdżając z Jelenina, stwierdziliśmy że jeść nam się chce. Pizza! Jednogłośnie. Na koszt firmy? Bez dwóch zdań.
Dojechaliśmy do biura. Zaraz za nami, nie kto inny jak nasz wódz … czyli wydawca … czyli Paweł. No nie ważne, ważne że pizza przyjechała razem z nami.
Wieczorem doszło do zmiany roli, mojej. Bo zamiast relacjonować wydarzenie, stałem się prowadzącym. Mianowicie, prowadziłem licytację. Ale nie sam bo z dyrektorem Centrum Kultury panią Basią. Jednak jeszcze przed tym, kazano mi zanieść nasza flagę na scenę. Zaniosłem. Idealnie w kamerę konkurencji. Zszedłem ze sceny. Okazało się, że flaga jest w odbiciu lustrzanym. Poprawiłem. W końcu poszedłem na swoje stanowisko. Licytacja. Podobno źle się czułem. Może i tak było, nie pamiętam. Pustka w głowie. Sytuację, którą pamiętam to wylicytowanie książki, przeze mnie. Widziałem, że nikt jej nie chce to stwierdziłem, że ja ją wezmę. Nie miałem portfela, ale Mateusz miał (ten co jeździłem z nim przez cały dzień). Uratował mnie! Dzięki! Przypomnij mi tylko abym tobie hajs oddał.
Zawsze gdy występowałem publicznie, stresowałem się. Po jakimś czasie się przyzwyczajałem i stawało się dla mnie to normą. Tutaj wszedłem w nową rolę. Więc zrozumiałem wszystkich tych ludzi, którzy albo są sztywni albo próbują rzucić jakimś żartem ale go palą. Człowiek musi naprawdę odnaleźć się w danej roli.
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy bez “Światełka do Nieba”? No chyba nie! Tuż przed godziną 20.00 wybiegłem z Mateuszem z głównej sali do toalety. Tam było okno, które wystarczyło otworzyć. Co prawda sposobem i siłą ale widoki były dzięki temu ciekawe. Ktoś stał na dole.
Podsumowując, dzień zakończyliśmy z Mateuszem na Orlenie na hot dogu. I na upragnionej, przez cały dzień (prawie) niewidzianej kawie. Z ce pe e nu.